Spowiedź miotacza

   

fot. Michał Laudy

 
    

        Po kolejnej rocznej przerwie nastał czas na kolejny wpis. Okazja niebanalna. Zakończenie kariery wszak zdarza się (zazwyczaj) raz w życiu sportowca. Jako, iż początkową tematyką tego bloga był "Dekalog miotacza", czas na Spowiedź. Prawdziwą dziesięcioletnią spowiedź (wszystko tu się kręci wokół liczby 10). Potrzebna tak bardzo, żeby się "oczyścić". Często słyszałem, że jak ma się problem to warto go: wykrzyczeć, wyśmiać lub wypisać na kartce. Ja już się nakrzyczałem i naśmiałem, pora przelać to na klawiaturę.

2011

        Pierwszy wpis na blogu przedstawia historię, w której dowiaduję się na środku pola o tym, że będę trenować lekkoatletykę, rzucać dyskiem, młotem, oszczepem czy pchać kulę. Wszystko fajnie choć wtedy nie za wiele kumałem jak takie trenowanie miałoby wyglądać, z czym się wiązało itd. Poza tym, grałem sobie w piłkę nieźle nam to z chłopakami wychodziło i wtedy sądziłem, że to będzie odpowiednia droga życia - chyba jak każdy dzieciak w tym wieku. No wyszło trochę inaczej, czy żałuję? Skądże. Zresztą, przez długi czas łączyłem granie w piłkę z trenowaniem lekkiej. Skończyło się to na urazie, który nie pozwalał mi dawać z siebie 100% na obu frontach. Wtedy piłka powoli zaczęła odjeżdżać w przeciwnym kierunku...

2012

        Pierwsze starty lekkoatletyczne. Na start zawody w Bolesławcu na dzikim stadionie bez tartanu i klatce z metalową siatką. Wtedy uznałem to za dzicz - teraz biję się w pierś i pewnie gdyby przyszło mi trenować w takich warunkach, doceniałbym je, że chociaż takowe mam. Wyniki? 25 i 27 metrów. Byczo. Dziś na luzie do zrobienia lewą ręką. Wtedy - obłędny wysiłek i zaangażowanie. Pierwszy start w młocie? Też 2012 i Wrocław. 20 metrów... Uroki początków. Dziś uważam, że lepiej byłoby mnie wytrenować na te chociaż 30 metrów i dopiero puścić na start. Jednak rozumiem struktury klasyfikacji sportu młodzieżowego, gdzie przyznawane są punkty, z których kluby później się utrzymują. Swoich wyników w tamtym roku już nie poprawiłem. Podsumowanie początków? Na jedne zawody otrzymałem kolce biegowe, żeby mieć choć imitację kolców rzutowych do oszczepu. Efekt? Jeden but dobry, drugi dwa rozmiary za mały. Piękne to były czasy i jak dziś o tym myślę to miało to swój urok.

2013

        Pierwsze stawiane przed sobą cele i początki nadambicji, która towarzyszyła mi do końca kariery. Rok wyjątkowy, bo to wtedy udałem się na pierwsze Mistrzostwa Polski. Rok wyjątkowy, bo to wtedy męczyłem się z kontuzją na obu frontach sportowej przygody. Namęczyłem się niesamowicie, żeby na te MP się dostać i byłem już więcej niż przekonany, że ja na nie nawet nie pojadę. Byliśmy już ugadani z trenerem i zarówno nauczycielem w mojej szkole, że w tym czasie zabiera mnie na rajd w góry z resztą klasy. Strasznie jednak zwlekał z informacjami o tym rajdzie. Wtedy zaczęło mi świtać - chyba jednak pojedziesz do Radomia na MP. Tak też się stało. Okazało się, że wynik, który uzyskałem na zawodach w Zgorzelcu dwa tygodnie wcześniej wystarczył, aby zdobyć kwalifikację na MP. Ekscytacja mieszająca się z niepewnością. 

        Wspomnienia z tych mistrzostw również wyjątkowe. Od spania w jakiejś bursie na łóżkach polowych w sześciu w małej klicie, przez śniadanie przed startem, na którym uraczyłem zupę z muchą w środku, po nieprzygotowanie do startu (brak jakiś dresów, a mroźna była to końcówka września). Finalnie duży sukces. Chłopak w zwykłych trampkach poprawia życiówkę o blisko 4 metry i kończy rywalizację na 7. miejscu. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że przez długi czas będzie to moje najlepsze osiągnięcie na MP. Do dziś Radom ma szczególne miejsce w moim sercu.

2014

        Dziś wiem już, że to był najgorszy rok w mojej przygodzie ze sportem. Jedyny, w którym nie zakwalifikowałem się na Mistrzostwa Polski - wtedy Ogólnopolska Olimpiada Młodzieży we Wrocławiu. Podwójny żal, bo bardzo blisko, fajny set up dla startujących dolnoślązaków i od groma znajomych na starcie. Niestety, po dziś dzień nie za bardzo wiem co się wydarzyło, że nie pobiłem żadnej życiówki i nie zbliżyłem się do czołowej 24-ki w kraju, żeby załapać się na OOMy. 

        Wtedy też nastąpiło pierwsze zwątpienie, czy na pewno to sport dla mnie? Czy ja w ogóle chcę to robić? Czy jest mi to potrzebne do szczęścia? Tyle dobrze, że przetrawiłem to w stylu "hej, za rok będzie lepiej, tylko mocniej potrenuj i się na tym skup". Tak też zrobiłem.

2015

        Nadszedł on. Rok kiedy OOMy miały odbywać się w Łodzi. Nowe wyzwanie, nowe oczekiwania i ewidentnie poczyniony progres względem roku poprzedniego. Rok wcześniej nie mogłem złapać się na OOMy w żadnej konkurencji, w tym dla odmiany zakwalifikowałem się w młocie, oszczepie i pchnięciu kulą. Startować można było tylko w dwóch, więc wybór padł na młot i oszczep. 

        Niefortunnie, eliminacje do obu konkursów zaplanowane były w ten sam dzień. Na tą samą sesję popołudniową, z odstępem jakichś dwóch i pół godziny. Wtedy zbytnio się tym nie przejmowałem, jednak później efekty będą widoczne. W młocie choć zrobiłem rekord życiowy o kilkanaście centymetrów nie wszedłem do 12-sto osobowego finału. Już to bardzo podcięło mi skrzydła i zniechęcony z płaczem zszedłem ze stadionu do pokoju. Przez większość z tych dziesięciu lat na stadionach byłem bardzo czułym zawodnikiem, który cholernie to wszystko przeżywał i trochę nie umiał zapanować nad emocjami. Udało się jednak dosyć szybko pozbierać i pójść ogarniać na oszczep.

        Sęk w tym, że ponad trzydziestostopniowy upał dawał się we znaki i na eliminacjach oszczepu byłem jak wypruty flak. Dwa rzuty niezaliczone, trzeci na 39 metrów i do dziś nie wiem czemu tego rzutu również nie "spaliłem". No i zaczęła się spazma. Atak załamania nerwowego, długi płacz, potężny smutek. Jedyne na co miałem ochotę to iść przed siebie w miasto i o niczym nie myśleć. Do dziś na myśl o tamtych zawodach jest mi przykro. Była to moja największa sportowa klęska i winien jej jestem wyłącznie ja i moje chore ambicje. Narzuciłem na siebie zbyt dużą presję i wyszło jak wyszło.

        Po tych zawodach koniecznie chciałem skończyć z lekką. Uznałem, że drugi rok klęski z rzędu to za dużo. Więcej bym nie zniósł. Na szczęście miałem wokół siebie dobrych ludzi. Późniejszą dziewczynę, która jak nikt inny pociągnęła mnie wtedy za uszy i jak później nie było, tak tu będę miał zawsze dozgonną wdzięczność za przedłużenie mojego sportowego życia. 

        Jak się okazało, życia całkiem długiego i owocnego...

2016

        Mówi się, że cierpliwy to i kamień ugotuje i ewidentnie w roku 2016 mój kamień powoli zaczął się gotować. Znów zmieniłem docelową konkurencję na rzut oszczepem i wyjątkowo przyniosło to rezultaty. Młot został potraktowany jako element treningowy i wyszło mi to na dobre. Już na otwarcie sezonu posłałem oszczep na 56.5 metra, czym sam siebie zaskoczyłem. Później był problem ze stabilizacją formy, ale odnalazła się wtedy kiedy była potrzebna, czyli na Mistrzostwach Polski Juniorów w Suwałkach. Przed konkursem zobaczyłem minimum kwalifikacyjne do finału - 56.5 metra. No nieźle, trzeba będzie poprawić życiówkę, żeby wejść do finału. Udało się już w pierwszym rzucie, z którego pamiętam jedynie dość głośny okrzyk niosący się po stadionie. Wynik 57.64m i blisko do łez - wreszcie łez radości. 

        Jednak to nie byłoby moje życie, gdyby coś się nie spieprzyło. Na następny dzień, godzinę przed finałem kręcę kostkę w prawej nodze - żeby było śmieszniej, wpadając w dziurę od młota na polu rozgrzewkowym. Kto pod kim dołki kopie... :). Zaś smutek i żal, choć obyło się bez łez. Mimo to, nakręcony przez Batona - trenera od biegów długich - wychodzę na start. Fakt, samo chodzenie sprawiało mi kosmiczny wysiłek, a co dopiero rzucanie... Postanowiłem zagryźć zęby i rzucać z dwóch kroków. Efektem było 10. miejsce i wynik w okolicach 51 metrów. Do dziś nie mogę przeboleć, że będąc w formie życia skręciłem kostkę... Wielka szkoda, ale i pewien rodzaj satysfakcji, że się nie poddałem i walczyłem do końca. 

2017

        Dochodzimy do najbardziej burzliwego i szalonego roku w moim życiu. Okres między studniówką i maturą to był rollercoaster bez trzymanki i w sumie bez żadnych zabezpieczeń. Pierwsze (i jedyne) halowe Mistrzostwa Polski, zmiany życiowe, próba ogarnięcia tego wszystkiego, co działo się dookoła graniczyło z cudem. Szczegóły pozostawię na jakąś książkę na starość ;). Zarówno halowe MP jak i te na otwartym stadionie odbywały się w Toruniu. Halowe skończyłem na 9. miejscu. Na otwartym stadionie oczywiście jaja jak berety, co by nie było za spokojnie.

        Wyjechaliśmy na zawody w dzień mojego startu - bo wieczorem, bo zaoszczędzimy na jednym noclegu itd itp. Typowe działania w świecie lekkoatletyki. Już po półtorej godziny trasy psuje się auto i jesteśmy w głębokiej dupie. Mechanik w Szprotawie nie wiedząc ile to zajmie kazał po prostu czekać na werdykt, ja załamany. Trener miał to jakby gdzieś udając się na kawę do znajomego. Doceniam po dziś dzień ten jego stoicyzm i luz. Niestety ja tego luzu nie czułem. Poszliśmy z Kierownikiem do jakiegoś sklepu, kupiliśmy se po puszcze whisky z colą i jak przystało na solidnych zawodników przed 12 usiedliśmy pod jakimś blokiem i strzeliliśmy na rozluźnienie. Kiedy mechanik uporał się z awarią ruszyliśmy dalej w pogoń za czasem.

        Oczywiście, że przyjechaliśmy na styk, zaczęło lać, oszczep nie przeszedł weryfikacji, no i ogólnie cienizna. Start spisany na straty jeszcze przed rozpoczęciem. No i pozostał młot, który w tym roku był moim oczkiem w głowie. Eliminacje w następny dzień, fajne szybkie i przyjemne. Bezproblemowy awans do finału. No i wtedy wpadliśmy z Kierownikiem na najgłupszą decyzję życia. Kupmy sobie alkohol na hotel, bo mieszkamy na toruńskich preriach i na kluby to my nie dojedziemy. Litr whisky i dwa litry sprite na popitke. Picie do czwartej w nocy, pobudka przed siódmą. Straszne doświadczenie wstać, nawet nie na kacu, tylko ciągle będąc pijanym. Wtedy to pewnie zasłużyłbym na jakieś zawieszenie w prawach zawodnika etc. Prawda jest taka, że w sporcie, a zwłaszcza w lekkiej każdy chleje. Niektórzy po prostu znają w odpowiednie dni umiar. Tak, tego z czasem się nauczyłem.

        Czy przed startem było mi ciężko? Cholernie. Czy było to odpowiedzialne? Cholernie nie. Czy było potrzebne? Chyba tak... Pobudka, idziemy na śniadanie, na wpół martwi. Trzy kawy, skromne jedzenie i jazda na stadion. Na stadionie przed ósmą rano. Piekielny upał, który mi wtedy nie pomagał. Znaleźliśmy jedyny cień pod platformą na kamerę ustawioną na trybunach. Jakieś 20 minut wegetacji i wywieszenie białej flagi. Spacer do sklepu po zimną wodę i powrót na stadion. Nie byłem w stanie przeprowadzić nawet rozgrzewki, bo czas przed wyprowadzeniem na start spędziłem w szatni dogorywając. Przed startem dzwoni mój trener główny (nie był wtedy z nami) - "Słuchaj, dziś jest duża szansa na zajęcie dobrego miejsca, walcz ile sił i pokaż na co cię stać. Będzie dobrze.". I ja, ledwo słaniający się na nogach, rozmowę przeprowadzając opierając się o jakiś murek szukając oddechu i rześkości, odpowiadając że - "Oczywiście trenerze, dziś jazda". 

        Była jazda i to bez trzymanki - tak jak mówiłem o tym roku - trzy pierwsze rzuty to nawet nie wiem jakim prawem ustałem. Jakoś wszedłem do finałowej ósemki i z tego co pamiętam jeden rzut spaliłem rzucając w siatkę, a drugi wypadając z koła. Został ostatni - szósty rzut. Poczułem, że wreszcie wytrzeźwiałem, adrenalina i kortyzol dotarł gdzie trzeba i zebrałem się na ostatni rzut. Życiówka, awans na 5. miejsce i oczekiwanie, czy nikt mnie z niego nie zrzuci. Utrzymałem 5. miejsce. Euforia niesamowita. Kolejka z piekła do nieba. Tak samo jak Radom, Toruń zajął szczególne miejsce w moim serduchu!

2018

        Kolejny rok i kolejne zmiany. Studia, nowy klub, nowy trener, nowi znajomi. Bardzo dużo bodźców jak na stosunkowo krótki okres czasu. Jesień przyniosła mi nieustanną imprezę integracyjną, którą często sam inaugurowałem. Powiedziałem pas dopiero po kilku uwalonych kolosach i dramatycznej dyspozycji treningowej. Ktoś zadzwonił mi dzwonkiem ostrzegawczym nad uchem i na całe szczęście opamiętałem się w odpowiednim momencie. W tamtej chwili rzucałem młotem 7.26kg w okolice 39 metra. Wyjątkowo żałośnie.

        Pobudka nastąpiła wyjątkowo sprawnie, studia ogarnięte, sport wyszedł na prostą i mimo zmiany schematów treningowych, szło całkiem nieźle. Najistotniejszą kwestią tych wszystkich zmian był też fakt, że wszedłem do świata, o którym do tej pory nie miałem pojęcia. 

        Lekkoatletyka w telewizji wygląda pięknie. Zwłaszcza, że w ostatnich latach odnosimy w niej naprawdę duże sukcesy. Można powiedzieć, że sport ten stał się małym sportem narodowym. Szczególnie jeśli mówimy o konkurencjach rzutowych. No i ten światek miałem okazję poznać dogłębnie. 

        Jako dziecko zawsze ogląda się w telewizji sportowców, podziwia się ich, ma się za idoli i wzory do naśladowania. Kiedy jednak przychodzi ten moment w życiu dziecka/młodzieńca, że robi krok do przodu w kierunku rozwoju i poznaje ten "kolorowy świat z telewizji" okazuje się, że jest o wiele bardziej ciemny niż najgorsze myśli mogłyby przypuszczać. Świat ten w wielu sytuacjach bardziej przypominałby jakieś reality show niż to co widzimy w TV na zawodach, czy w urywkach z treningów. Jednak na szczegóły również przyjdzie czas i niektóre karty będą mogły zostać rozdane w przyszłości.

        MP w 2018 roku to również problemy organizacyjne, bo przecież to moje MP, więc nie może być za kolorowo - do tego już się przyzwyczaiłem. Przez długi okres czasu sprzeczałem się z kierownikiem sekcji, że powinienem zostać zgłoszony również w pchnięciu kulą obok priorytetowego rzutu młotem. "Nie bo nie masz szans na punkty, szkoda pieniędzy na nocleg..."etc. Powiedziałem, że w takim razie nocleg i dojazd biorę na własny koszt i mam zostać zgłoszony. Kierownik pękł i pojechaliśmy w przeddzień kuli. Z 15stego wyniku zrobiłem 8 miejsce w kuli - ostatnie punktujące. Mieszanka szczęścia z szaleństwem zawsze przyniesie oczekiwane efekty. Młot również przyniósł 8. miejsce i jak na pierwszy rok we Wrocławiu - byłem zadowolony. 

2019

    Coraz bliżej końca mojej przygody ze sportem. Rok 2019 przyniósł potworny zawód w styczniu. Zostałem usunięty ze szkolenia centralnego, czyli z Kadry Narodowej B. Równało się to tym, że straciłem wszystkie wyjazdy na obozy, różne dofinansowania i dawało duże utrudnienia w przygotowaniach do sezonu. Ponoć miało być to utrudnienie ze strony Centrali. Nie wiem po dziś dzień, ale obiecałem sobie, że ogram każdego kogo tylko mogę trenującego w Wawie. Motywowałem się na wskroś złymi emocjami, co nigdy do końca nie jest odpowiednią drogą dojścia do celu. W tym przypadku jednak przyniosło to fajne efekty...

        Kolejny rok, kolejna dyskusja czy powinienem startować na MP również w pchnięciu kulą, bo znów jestem daleko w rankingu i szanse na punkty marne. Znów postawiłem sprawę jasno, ale argumenty były po mojej stronie i pojechaliśmy. Efekt? 7. miejsce i dodatkowe punkty w stosunku do zeszłego roku. W młocie kolejny rollercoaster życia. Pierwszy rzut - siatka. Drugi rzut - siatka. Dziewięciu startujących, tylko jedna osoba odpada. Trochę wstyd byłoby być tą jedyną osobą, zwłaszcza z przyzwoitym wynikiem w tabelach. Byłem ostatni w kolejności, więc mój rzut kończył trzecią kolejkę i do dziś nie wiem, jak wykrzesałem w sobie tyle luzu, żeby ten rzut był mierzony i mało tego, żeby był to rekord życiowy! 4. miejsce przed finałem i w ostatniej kolejce spadek na piąte. Walka do końca poprawa życiówki, ale bez awansu w klasyfikacji. 

        Mimo wszystko, był to mój najlepszy rok jeśli chodzi o odczucia z Mistrzostw. Pełen luz i komfort psychiczny, zero spiny. To czego niemal zawsze mi brakowało, przyszło ten jeden raz i czułem dumę, że zostało na dwa konkursy. 

        Prawie zapomniałem! Przecież w 2019 roku zadebiutowałem na MP seniorów w RADOMIU! Moim kochanym Radomiu. Debiut zakończony na 10. miejscu. Wynik blady, ale cieszyłem się z bycia w TOP10. Kto by pomyślał, że już tego miejsca nie poprawię.

2020

        Każdy wie, że pandemia, że lockdown itd. Nie muszę opowiadać jak to było nie? No właśnie. Sprawa wyglądała u mnie tak, że w lutym byłem w formie życia i w marcu trzeba było ją pożegnać. Dopiero w połowie kwietnia psycha siadła i trzeba było wznowić treningi dla spokoju ducha, kitrając się po krzakach, rzucając z miejsca prowizorycznym młotem zrobionym z łańcucha i talerza z siłowni. Powrót do formy zajął stosunkowo dużo czasu. Dopiero w połowie lipca wróciłem do pełni swoich możliwości i pobiłem życiówke w domu, w zgorzeleckim kole. Później było już tylko gorzej...

        Ostatni jasny promyczek nadziei okazał się w trakcie obozu w Wolsztynie, skąd udaliśmy się do Zielonej Góry. 56 metrów, minimum na MP seniorów, fajna życiówka i ogólna satysfakcja. Od tego momentu nie oddałem chyba ani jednego poprawnego rzutu młotem, a z dnia na dzień zaczynałem odczuwać kompletne wypalenie. Apogeum nastąpiło na obozie w Bydgoszczy bezpośrednio przed MP u23. Wypalenie + niektóre sprawy prywatne sprawiły, że nie chciało mi się już nawet dotykać młota. Konkurs rzutu młotem na MP przegrałem już tydzień wcześniej na ostatnim treningu w Bydgoszczy, gdzie wiedziałem, że to po prostu się nie uda, bo nie ma prawa bytu. 

        Powiem Wam, że nigdy nie czułem gorszego uczucia niż to z wypaleniem. Naprawdę jest to odczucie, jakby część Ciebie powolnie umierała. Jednak pomiędzy umieraniem i umieraniem wydarzyło się coś pięknego, śmiesznego i niedorzecznego w jednym.

        W tym roku wziąłem do ręki oszczep, głównie dla frajdy treningowej i żeby nie oszaleć. Jednak okazało się, że przyzwoicie to wychodzi. Był to pomysł głupi i ryzykowny, a jeśli coś jest głupie to trzeba to zrobić. Tak wystartowałem w Karpaczu i Oleśnicy zbliżając się pod 57 metrów. Paradoks tej sytuacji to to, że kierownik sekcji wręcz chciał żebym startował w tym roku w kuli, bo zawsze punktuje. Doskonale wiedziałem jednak, co w tym roku da punkty z drugiej konkurencji i że będzie to oszczep. Nie myliłem się. Rekord życiowy poprawiony po 4 latach, rzut na ponad 58 metrów, świetna zabawa na rozbiegu i folklor Białej Podlaskiej (kwiaty na rozbiegu i tego typu sprawy). Sobota idealna. Ale za to niedziela, ale za to niedziela...

        Nie była nasza. Znów umieralnia i psychiczny dół. Znów zbyt duża presja narzucona przez samego siebie. 6. miejsce i do widzenia. Tyle mnie widzieli w kategorii młodzieżowca. Rok znów zakończony płaczem i lamentem, na pograniczu z depresją. Trudna sprawa...

2021

        Czy ten rok był inny? Nie. Łagodniejsza powtórka z 2020 roku. Z tą różnicą, że to nie ja byłem w lockdownie tylko trener. Dwa miesiące treningu samowolki, brak motywacji, brak formy, zagubienie techniczne. Kolejny raz blisko załamania psychicznego i depresji. Czy tak powinno wyglądać coś co ma dawać Ci przyjemność? Nie. Trzeba było przesortować wartości w głowie. Cele i aspiracje określić na tyle jasno, żeby móc je zrealizować i nie mieć do siebie pretensji. No i co najważniejsze, podjąć decyzję o zakończeniu przygody z lekkoatletyką na poziomie wyczynowym. 

        Do dziś niektórzy znajomi zarzucają mi, że blefuje i że pewnie jeszcze za rok będę rzucał. Nie mówię nie, ale na pewno nie młotem. Pewnego pułapu chyba już nie przekroczę i trzeba być świadom swoich możliwości. Czas na nowe wyzwania. Niedługo próba zostania trenerem. Na horyzoncie kilka ciekawych projektów. Czy się to poukłada? Pomidor. 

        ***

        To koniec spowiedzi. Mógłbym bardziej kontrowersyjnie i obszernie opowiedzieć o różnych historiach, ale chciałbym jeszcze trochę popracować w tej branży. Na wszystko przyjdzie czas. Pamiętajcie, że zawsze - coś się kończy, coś zaczyna...:). 

        Nie mówię - "żegnam". Bardziej coś w stylu - "do zobaczenia". 

        PS. Pamiętajcie, że mówienie o swoich słabościach czy błędach i głupstwach to nic złego. Czasem po prostu trzeba :).

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Porażka jako pierwszy krok do Sukcesu

Okazana dobroć zawsze powraca!

Hart ducha- krok do doskonałości